Tagi
17 września, 7tp, armia czerwona, bitwa nad bzurą, Blaskowitz, blitzkrieg, generał, kampania 1939, kampania polska, kleeberg, marszałek, piłsudski, przedmoście rumuńskie, pzl łoś, ruckermann, rundstedt, rydz, tymoteusz pawłowski, wehrmacht, winnicki, wojsko polskie, śmigły
Kampania Polska w 1939 r. to najbardziej heroiczne i zacięte zmagania w naszej historii, gdzie cały naród zjednoczył się, by przegonić niemieckiego najeźdźcę. Wspominając to wydarzenie, często mówi się o naszym wojsku, jako niedozbrojonym i zapyziałym tworze, dowodzonym przez nieudolnych generałów. Jak głębokie szkody wyrządziła nam epoka PRL, niech najlepiej świadczy stan badań na temat kampanii rozpoczętej 1 września i trwającej do 6 października 1939 r., określanej w komunistycznej propagandzie jako „trzytygodniowa”. Ten zatruty jad działa do dziś, bowiem większość opracowań przebiegu kampanii jest oparte o „badania” Wojskowej Akademii Politycznej im. Dzierżyńskiego oraz Wojskowego Instytutu Historycznego im. Wasilewskiej, gdzie tworzono czarną legendę polskiego wysiłku zbrojnego.
Walka z wieloma kłamstwami pozostałymi po „dziedzictwie historycznym” PRL jest rzeczą żmudną i wymagająca zbadania okiem niezależnym od sowieckich komisarzy, którzy kontrolowali jedynie słuszną wersję historii, mówiącą o polskich panach, obszarnikach i wyzyskiwaczach. Propaganda ta okazała się na tyle skuteczna, że znamy tylko epizody kampanii wojennej oraz wydumane jej oceny, nie znamy natomiast całokształtu ówczesnych wydarzeń. Pozwala to politykom i innym „znawcom” na mieszanie pojęć oraz mocno negatywne wypowiedzi wprowadzające umysłowy karambol. Pisałem już o tym, że nasi dowódcy wbrew czarnej legendzie, nie wysyłali kawalerzystów na niemieckie czołgi, ale właśnie takich mitów narosłych wokół Wojska Polskiego ad. 1939 jest jednak wiele.
Na początku rozważań o naszym wojsku, należy przypomnieć jego silę, bowiem była to czwarta armia świata o niezwykle nowoczesnym sprzęcie i dobrej strukturze dowodzenia. Bardzo dobrze wyszkolone wojsko o dużych rezerwach mobilizacyjnych oraz o wielkich możliwościach operacyjnych. Mimo wątłych finansów państwa stworzono armię, która do dziś powinna napawać nas dumą. Posiadaliśmy 800 czołgów dobrej próby (150 czołgów 7TP, górujących nad niemieckimi) które w swojej kategorii stanowiły siódmą siłę na świecie. Jednak to nie czołgi miały decydować o zdolnościach bojowych polskiego wojska. Nasze dowództwo nie było tak ograniczone, by nie zdawać sobie sprawy z dysproporcji gospodarczych i dalej wojskowych, między Polską, a jej głównymi sąsiadami tj. ZSRR i III Rzeszą. I choć nasze możliwości finansowe i produkcyjne były ograniczone, to postawiono na rozwój technologii oraz rzutkość polskich badaczy, która dała znakomite rezultaty. Uzyskanie przez WP ilości sprzętu odpowiadającej liczbie czołgów niemieckich i sowieckich była poza zasięgiem naszych możliwości, dlatego wobec braku środków postawiono na broń przeciwpancerną, która jesienią 1939 roku sprawdzała się doskonale (1200 armat ppanc wz.36 kal 37 mm i karabiny ppanc. kal. 7,92 mm ) – siły te pod względem mocy odpierania sił pancernych stanowiły 3 siłę na świecie. Doktryny przeciwpancerna i przeciwlotnicza w wojskach lądowych zostały zapoczątkowane już w 1930 r.! Dlatego między bajki można włożyć mit o zaniedbaniu WP pod względem nowych rodzajów broni, który rzekomo miał wynikać z przywiązania Marszałka Piłsudskiego do artylerii, kawalerii i piechoty. Marszałek Piłsudski mocno interesował się nowymi rodzajami broni i czynił wiele, by te zostały wprowadzone do uzbrojenia wojska. Zaszczepione kierunki rozwoju w 1930 r., wdrażano i rozwijano metodycznie, a te z biegiem czasu mocno ewoluowały, najczęściej już po pojawieniu się na czele wojska polskiego – Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.
Podobnie sytuacja wyglądała z lotnictwem, posiadaliśmy silną obronę przeciwlotniczą i nowoczesne samoloty, które na swój czas były szczytem techniki. Starczy powiedzieć, że dosyć mocno eksportowaliśmy samoloty (Karaś, Czajka, Łoś – nowocześniejszy niż bombowce niemieckie) do wielu państw Europy. Ogółem posiadaliśmy ponad 900 samolotów rozmaitego rodzaju, również tych nieco archaicznych, ale wobec zbliżającej się wojny stanowiły one wartość dodaną. Z perspektywy czasu, jedynym błędem polskiego lotnictwa był brak nowoczesnych myśliwców (mimo udanych prototypów jak PZL Jastrząb, czy PZL Wilk), co wynikało z postawienia na bombowce. Nie była możliwa produkcja obydwu rodzajów samolotów, z racji małych zdolności produkcyjnych zakładów lotniczych. Warto podkreślić, że wojna zaskoczyła nas w samym środku modernizacji polskiego wojska mającej się zakończyć w 1942 r., należy zauważyć, że przebudowa ta była nastawiona bardziej na konfrontacje z ZSRR (duża ilość słaba jakość), a nie z III Rzeszą (duża jakość, mniejsza ilość), ten fakt ma wielkie znaczenie, zarówno pod względem charakterystyk armii oraz teatrów działań wojska. Nawiasem mówiąc, o słuszności wprowadzonych doktryn dotyczących uzbrojenia przeciw ZSRR, niech świadczy agresja sowiecka na Finlandię. Bowiem wątlejsze siły fińskie, podobne do polskich, zdruzgotały armię sowiecką i obnażyły jej wszelkie braki, było to na tyle dotkliwe i wstydliwe doświadczenie, że Stalin nakazał modernizację Armii Czerwonej już po skończeniu walk.
Jakość dowodzenia stała zdecydowanie wyżej po stronie polskiej, niemieccy dowódcy byli mniej doświadczeni, zarówno w kwestii prowadzenia walki wielkimi jednostkami, jak i operowania nimi w polu. Oficerowie polscy przez wojnę polsko-bolszewicką walczyli ponad 2 lata dłużej od swoich niemieckich kolegów po fachu. Statystycznie ujmując dowódca niemiecki w 1918 roku był kapitanem, szefem oddziału operacyjnego w strukturze dywizji piechoty, natomiast polski dowódca w 1920 r. był podpułkownikiem, pułkownikiem – szefem sztabu armii lub dowódcą piechoty czy kawalerii. Polscy dowódcy kończyli polskie i francuskie wyższe szkoły wojskowe, natomiast niemieccy półoficjalne kursy dla oficerów.
Przejdźmy teraz do samej kampanii 1939 roku. Otóż wbrew powszechnej opinii plan dowództwa Wehrmachtu spalił na panewce, planowali bowiem zniszczyć Wojsko Polskie na zachód od linii Wisły. Tymczasem polskie siły planowo ustępowały i prowadziły walkę podjazdową obliczoną na wyniszczenie wroga i jego materiałów wojennych. Armie niemieckie nie były ze sobą skoordynowane, bowiem każdy z dowódców tych wielkich jednostek chciał koniecznie osiąść w laurze zwycięzcy – jako zdobywca Warszawy. Zatem 1939 r. nie jest zapisem chluby, chytrości i znakomitych manewrów wojska niemieckiego, raczej gorzką lekcją, która dała swój owoc w czasie kampanii francuskiej czy rosyjskiej. Polska względem III Rzeszy była nieszczególnie dobrze położona geograficznie, mapa wskazywała trzy kierunki operacyjne na Warszawę i tymi też kierunkami podążyły armie Wehrmachtu. Mimo swojej przewagi w sprzęcie, nie zniszczyli armii polskich na zachód od Wisły, ani później już za tą linią. Polskie armie ustawiły się na przewidywalnych najkrótszych drogach do Warszawy, a Niemcy zamiast je obejść, bili w nie czołowo. Nie zastosowali żadnego finezyjnego manewru. Byś może chodziło o starą zasadę mówiącą, że zdobycie stolicy państwa automatycznie wygrywa wojnę, ale raczej o głupotę, bowiem tą obnażyła znana nam – Bitwa nad Bzurą. Sama struktura dowodzenia wojsk niemieckich była dość skomplikowana, a wszystkim chciał zawiadywać wojskowy amator – Adolf Hitler, który był pasjonatem zagadnień wojskowych, mimo, że nie miał o nich bladego pojęcia. Szkopuł w tym, że armie niemieckie chodziły po Polsce, bez ładu i składu – stąd bitwa nad Bzurą tak zaskoczyła Niemców i wywróciła na góry nogami niemieckie plany.
Wywołana już Bitwa nad Bzurą miała za zadanie spowolnić siły niemieckie przedzierające się przez Polskę, a nie przejście do kontrofensywy jak chcą historycy PRLowscy. Bowiem braliśmy udział w wojnie koalicyjnej, obliczonej na udział w niej sojuszników, a w całej koncepcji chodziło o zyskanie czasu na mobilizację sił sojuszników, dlatego planowo oddawano kolejne tereny. Bitwa nad Bzurą przebiegająca według właśnie tego założenia, całkowicie zaskoczyła Niemców, 10 Armia – gen. Rundstedta musiała ruszyć na pomoc 8 Armii – gen. Blaskowitza, która dodatkowo musiała zawracać spod Warszawy, by odeprzeć ataki Armii Poznań – gen. Kutrzeby i Pomorze – gen. Bortnowskiego. Chodziło o jak największe związanie jednostek niemieckich, by pozostała część armii polskiej, mogła oderwać się od przeciwnika i przegrupować się na wschód od Wisły. Manewr ten należy uznać za udany, bowiem Niemcy zaprzestali pościgu za Polakami i co ważne, większe polskie jednostki oderwały się od sił wroga, a bitwy ze zwartym Wojskiem Polskim prowadzono na wschód od Bugu również po 17 września.
Należy mocno zaakcentować, że polska armia nie ustępowała niemieckiej, pod względem wyposażenia, mniej uzbrojenia, jednak nadrabiała to wyszkoleniem rekruta i jego wysokim morale. Na korzyść polskich dowódców przemawiał fakt, że kampania 1920 roku była bardzo podobna do kampanii 1939 r., a wiele tysiące oficerów i żołnierzy pamiętało, jak się walczy w warunkach wojny błyskawicznej – Blitzkrieg. Na ile powyższe przymioty są ważne, niech świadczy kampania francuska, podczas której armia silniejsza od polskiej poniosła jeszcze większą klęskę od naszej, bowiem Francuzi mieli przewagę sił zbrojnych i dodatkowo znakomite względem Niemiec położenie oraz oddaloną od linii frontu stolicę.
I tutaj zmierzam do głównej myśli całego wpisu i rozważań o kampanii polskiej 1939 r. w kategoriach historycznych. Otóż gdyby 17 września Związek Sowiecki nie zdecydowałyby się wejść w koalicję z III Rzeszą, wówczas bronilibyśmy się o wiele dłużej. Są ku temu bardzo poważne powody, otóż całe zapasy mobilizacyjne Wojska Polskiego zgromadzono na Kresach Wschodnich, od Brześcia dalej na wschód (500 czołgów, 400 samolotów, 500 tys. żołnierzy w ośrodkach zapasowych). Kresy Wschodnie stanowiły tzw. głębię operacyjną wojsk polskich wynoszącą aż 450 km! Dodatkowo teren za Bugiem ograniczał swobodę manewrową Niemców, zwłaszcza ich sił pancernych. Nieco mylny obraz kampanii wynika również z tego, że mapa Polski wyglądała wówczas zupełnie inaczej i Warszawa nie znajdowała się na zapleczu frontu, a niemal w pierwszej linii. Niezmordowanym wysiłkiem polscy generałowie odbudowywali rozbite jednostki nadając im zorganizowany charakter. W czasie walk na Kresach utworzono 3 dywizje piechoty wysłane od razu do walki, a w czasie kampanii odtworzono 10-15 pułków piechoty od podstaw, na podstawie ewakuowanych, wcześniej walczących żołnierzy, do których dodano rezerwistów. Wszystkie te siły spływały planowo ku tzw. Przedmościu Rumuńskiemu, gdzie organizowano linie obrony przez niemieckim agresorem. Jednak wówczas przyszedł nóż w plecy w postaci Armii Czerwonej, która to dokonała agresji na Polskę. Opór po 17 września nie miał najmniejszego sensu, nie należało bić się w pojedynkę. Przy połączeniu potencjałów militarnych Niemiec i ZSRR, nawet cud nie mógł sprawić wygranej Polaków. Dlatego rozpatrywanie po tej dacie Kampanii Polskiej, planów Naczelnego Dowództwa i jej wyniku, jest całkowicie niedorzeczne, bowiem nie zakładano takiego katastrofalnego scenariusza.
Dodatkowo popełniamy kardynalny błąd w konfrontowaniu Wojska Polskiego z Wehrmachtem, mianowicie doliczamy do potencjału Wehrmachtu, Armię Czerwoną i wobec tego bilans kampanii zdaje się być totalnie beznadziejny. Pamiętajmy, że walczyliśmy głównie przeciw Niemcom i to bilans walki z tym agresorem należy brać pod uwagę, zwłaszcza wobec rozkazu Marszałka Śmigłego, by z Sowietami nie walczyć. A tenże ‘niezwyciężony” Wehrmacht nie dał rady rozbić wojska polskiego, ba! 17 września ponad 700 tys. żołnierzy walczyło w zorganizowanych jednostkach. Wynikało to z sytuacji w pierwszych dniach mobilizacji do walki z Niemcami, bowiem na 1 września zmobilizowano 2/3 polskich sił, dlatego były duże możliwości odbudowy rozbitych oddziałów, bez uszczerbku organizacyjnego na poziomie większych jednostek bojowych (tj, potrzebnego czasu do szkolenia rekrutów). Siły niemieckie straciły 674 czołgi (rozbite i wymagające pilnej naprawy) oraz 521 samolotów (zniszczonych lub mocno uszkodzonych), niezwykle drogo sprzedaliśmy skórę i daliśmy Francji i Anglii czas, który zmarnowały.
Jedyne co zadziwiło polskie dowództwo to szybkość marszu niemieckich jednostek. Niemcy jako napastnik, mieli przewagę inicjatywy przez zmotoryzowane dywizje – większą swobodę manewru, jednak nie grali oni na własnym podwórku, tylko na naszych warunkach. Stąd tak wiele bitew wygranych przez jednostki Wojska Polskiego. Do takich bowiem zaliczam również planowe odwroty, bo jest to realizacja planu polskiego, który dzisiaj jest nieopatrznie rozumiany. Przebiegał on jednak planowo i był elastycznie dopasowywany do sytuacji przez Marszałka Śmigłego-Rydza, który do dziś jest ganiony za ich zdaniem – nieudolne dowodzenie kampanii oraz za „ucieczkę” do Rumunii. Może wg. historyków PRL miał dać się zabić, nie znam się, ale podobnie uczynił Książę Poniatowski ponad sto lat wcześniej. Jeśli na własnym terenie przegra się walkę, trzeba ją kontynuować na terenie sojusznika, innymi środkami. Śmierć to najgorsze rozwiązanie, ale dla wspomnianych ekspertów PRL najlepsze, bowiem zmarli nie mogą mówić vide. Katyń.
Oczywiście polskie dowództwo zdawało sobie sprawę z przewagi liczebnej i mobilności wroga, wobec której potrzebna była pomoc z zewnątrz, choćby pozorowana przy granicy francusko-niemieckiej. W celu odciągnięcia najwartościowszych jednostek i niejako poluzowania frontu, na którym okrzepiona w bojach i zreorganizowana armia polska, miała by wielkie szanse na zwycięstwa, czego najlepszym przykładem jest Grupa Operacyjna „Polesie” pod dowództwem gen. Franciszka Kleeberga. Zdawano sobie sprawę ze słabości armii niemieckiej, jej wątłych zapasów mobilizacyjnych (kończyła się amunicja oraz materiały pędne) i wspomnianych znaczonych stratach w czołgach oraz lotnictwie.
Dwa słowa jeszcze o polskich dowódcach, bibliografia zarówno PRLowska jak i dzisiejsza, mocno czerpiąca z tamtych wątpliwej wartości badań, nisko ocenia polskich dowódców armii w 1939 r. Często argumenty przytoczone pro i contra są całkowicie ahistoryczne, bowiem jak zauważył dr Pawłowski, wysoko ocenia się dowódców biernych, nie szukających kontaktu z wrogimi jednostkami. Spowodowane jest to brakiem badań nad rozkazami oraz znajomości myśli przewodniej Naczelnego Dowództwa. Zauważmy charakterystyczny szczegół – generałowie, którzy walczyli z Sowietami w 1920 lub w 1939 r. są z reguły pomijani i słabo oceniani, jak gen. Orlik-Rückemann, gen. Dąb-Biernacki czy gen. Kleeberg.
Kampania 1939 r. nie została przyzwoicie opisana i czeka na swojego badacza, może zrobi to dr Tymoteusz Pawłowski, który już odkłamał mit zacofanej polskiej armii w swojej znakomitej książce: „Armia Marszałka Śmigłego. Idea rozbudowy Wojska Polskiego 1935-1939”. Moim skromnym zdaniem, mieliśmy szansę na powstrzymanie Wehrmachtu po 17 września, jednak splot wydarzeń politycznych nie umożliwił na wykazanie walorów naszego wojska. Tak więc o upadku Polski nie zadecydował Wehrmacht, któremu nie wystarczyło sił, by połknąć całą Polskę, a Armia Czerwona. To ona była przysłowiową trumną dla Państwa Polskiego, Niemcy byli tylko młotkiem, w dodatku dość uszczerbionym.
P.S Dobrze uzbrojona armia bijąca się z wrogiem posiadając czołgi, armaty i samoloty jest chyba lepszym przykładem dla młodego pokolenia, niż młodzi chłopcy z gołymi rękami rzucający się na stanowiska karabinów maszynowych wroga, gdzie masowo ginął lub grupki żołnierzy z bronią ręczną biegający po lasach. Weźmy pod rozwagę, co czcimy ponad miarę i co mieści się granicach walki o niepodległość, a co jest walką skazaną z góry na biologiczną zagładę narodu.
P.S 2 Głównym powodem napisanie tego tekstu była interpelacja prorosyjskiego posła pod płaszczykiem Ruchu Narodowego – Roberta Winnieckiego, który to wystąpił przeciw kandydaturze Marszałka Edwarda Śmigłego – Rydza, na patrona roku 2017. W swoim wystąpieniu udowodnił on swoje rosyjskie sympatie, poprzez wypowiedź negującą polski wysiłek zbrojny i osobę Drugiego Marszałka, posługując się dorobkiem historiografii PRL, która jak już wyżej wspomniałem, miała za zadanie obrzydzić II Rzeczpospolitą. Widać Pan Winnicki tak bardzo zaczytał się w utworach pansłowiańskich, że nie wystarczyło czasu na dogłębne zbadanie sylwetki Marszałka Śmigłego- Rydza. W sumie zabawne, że tak oczytany w dziejach ruchu narodowego polityk, nie dostrzegł, że po śmierci Piłsudskiego punkt widzenia ówczesnych narodowców i rządzących sanatorów bardzo się zbliżył, i w zasadzie obie strony mogły tworzyć przyszły rząd (były już propozycje dla polityków endecji na stanowiska ministerialne), ale ja się oczywiście nie znam, a towarzysz Winnicki zna przedwojenne realia na wyrywki.